Roman Kostrzewski to postać ciekawa i kontrowersyjna, ale też obiektywnie patrząc bardzo ważna dla polskiej muzyki. Jego dorobek artystyczny można oceniać różnie. Nigdy nie traktowałem go zbyt poważnie. Miałem kiedyś długie włosy, nosiłem koszulki z zespołami i byłem metalem. Wtedy, po paru piwach, lubiłem z kolegami drzeć japę śpiewając teksty Kata. Chyba jednak każdy z nas zdawał sobie sprawę z jarmarczności satanizmu Kostrzewskiego. Nośne i łatwe do zapamiętania teksty, wpadające w ucho melodie i można było poudawać jakim to jest się strasznym. Nikt się specjalnie w to nie zagłębiał. Ważne, żeby razem z Romanem pokrzyczeć Szaaaaaataaaan!.
Kostrzewski postrzega swoją twórczość nieco inaczej. Poczuwa się do bycia wyżej. Mówi o przyświecających mu intencjach, symbolice i metaforach. De gustibus non est disputandum jak mawiają (w swoich tekstach Kostrzewski często używa łaciny). Każdy ma prawo do własnego zdania. Kiedy jednak opowiada o okładkach płyt Kata i porównuje te tandetne, kiczowate grafiki do twórczości Zdzisława Beksińskiego nóż się w kieszeni sam otwiera. Roman! Nie przeginaj! Jesteś legendą polskiej sceny metalowej. Tego Ci nikt nie odbierze, ale nie przesadzaj!
Tylko czy ktoś taki jak on nie zasługuje na coś lepszego niż ta książka? Fajnie, że jest sobie taki Mateusz Żyła, sportowiec i nauczyciel, który fascynuje się twórczością Kostrzewskiego. Nie on jeden zapewne. Szkoda tylko, że z takiego Mateusza Żyły żaden jest dziennikarz. Stawiane pytania, uwagi wysiadującego przyprawiają co i rusz o ból zębów. Takie suche i naiwne. Tak bardzo czuć brak doświadczenia,brak umiejętności prowadzenia rozmowy. Kiedy Kostrzewskiego zdarzy się już jakaś ciekawa narracja to wywiadujący potrafi zepsuć to swoim wybijającym z rytmu wtrętem. Naprawdę ta książka mogłaby się obyć bez tego. Żyła swoim brakiem doświadczenia gubi wiele ciekawych wątków (jak chociażby epizod RK w Solidarności), nie podpuszcza, nie drąży i nie prowokuje. Zdecydowanie lepiej byłoby przeredagować ją tak, żeby wyszło z tego coś w rodzaju opowieści, wyznania artysty. Chyba, że taki wywiad miałby przeprowadzić Łukasz Orbitowski – jego wstęp jest literacko najlepszym fragmentem książki. Jestem przekonany, że jeszcze wiele ciekawych wątków mogłoby się pojawić, a tak zostaje rozczarowanie i poczucie niedosytu.